W kolejnej rozmowie w ramach naszego cyklu, postanowiliśmy poznać kulisy wyjątkowej wyprawy, którą był spływ tratwą wzdłuż Wisły, aż do Morza Batyckiego. O szczegółach tego przedsięwzięcia opowiedział nam jeden z pomysłodawców, Rafał Kohnke.
Oskar Struk: W jaki sposób zrodził się pomysł na organizację wyprawy tratwą wzdłuż Wisły, aż do morza Bałtyckiego?
Rafał Kohnke: Wraz z Janem Gwardzikiem byliśmy inicjatorami tego przedsięwzięcia. Mając doświadczenie w podobnych wyprawach, po dwóch latach szukaliśmy nowego wyzwania. Wymyśliliśmy sobie, że tym razem chcemy spłynąć Wisłą, ale z prądem, od jej początku, aż do morza. Plan był luźny, początkowo bez specjalnego przygotowania. W tamtym momencie zrodził się sam pomysł.
– Jak przebiegał proces przygotowań do wyprawy?
– Pojechaliśmy nad Bug, w okolice Wyszkowa i u starszego Pana, szkutnika zamówiliśmy jedną typową łódkę rzeczną, tzn. pychówkę. Po przyjeździe do Jastarni rozbudowaliśmy ją w taki sposób, że zwiększyła swoją wyporność o połowę. Po dwóch miesiącach odebraliśmy następną łódkę, która miała takie same wymiary i parametry. W założeniu chcieliśmy zbudować katamaran. W międzyczasie udało nam się zakupić zbiornik paliwa z rosyjskiego samolotu bojowego o pojemności 700 litrów. Po roku przygotowań, zwodowaliśmy te dwie łódki. Okazało się, że w warunkach zatoki Puckiej dają sobie radę, połączyliśmy je belkami, montując wspomniany zbiornik paliwa. Wykonaliśmy umocnienia, pokryliśmy pokładem, zamontowaliśmy silnik i okazało się, że nasza tratwa nadaje się do tego typu wypraw. Konieczne było zbudowanie szałasu, który okazał się być symetryczny, proporcjonalny do wielkości jednostki.
– Ta wyprawa miała również na celu promocję Jastarni. Na czym ona polegała?
– Po przeprowadzeniu testów, wystąpiliśmy do miasta Jastarni o pomoc finansową i prawną. Burmistrz wyraził zgodę. Dostaliśmy dotację finansową. Ponadto otrzymaliśmy flagi, materiały promocyjne, dzięki czemu wiedzieliśmy, że możemy oficjalnie występować jako mieszkańcy Jastarni. Na wszystkich naszych wyprawach promujemy miasto. Na każdej naszej jednostce jest flaga Jastarni oraz kaszubska. Chcemy, żeby ludzie wiedzieli, że mamy swoje środowisko, które nas wspiera. We wszystkich marinach na trasie naszej wyprawy zostawaliśmy materiały promocyjne oraz naklejaliśmy pamiątkowe nalepki. Władze Jastarni nigdy nie odmówiły nam pomocy. Promocja jest bardzo potrzebna, gdyż w większych ośrodkach witali nas burmistrzowie, którzy podkreślali, że wiedzą dużo o Jastarni, doceniają nasze działania na rzecz promocji Wisły, które podejmujemy jako jedna gmina nadmorska. Efektem nawiązanej współpracy była kilka lat temu wizyta burmistrza Sandomierza.
– Jak wyglądał typowy dzień podczas wyprawy?
– Tu jest troszeczkę jak w wojsku, ponieważ całą trasę pokonaliśmy tylko Ja i Janek Gwardzik, gdyż byliśmy organizatorami tej wyprawy. Reszta załogi była zmienna, w zależności od możliwości urlopowych. Za Krakowem dołączył do nas burmistrz Tyberiusz Narkowicz, który opuścił nas w Sandomierzu. Wraz z nim dołączył Andrzej Ciechański, pełniący rolę kucharza. Załoga musi mieć do siebie zaufanie. Podstawową zasadą jest porządek. Rano układaliśmy wszystkie rzeczy na swoje miejsca. Wówczas mogliśmy ruszyć, gdy warunki były sprzyjające, wtedy nasz kucharz przygotowywał śniadanie. Zawsze wywiązywał się z swoich zadań wzorowo. Naczynia zmywaliśmy w Wiśle i nigdy nikt z tego powodu nie zachorował. Wszystko odbywało się w zgodzie z naturą. Janek jako szyper był sternikiem, jednak z biegiem czasu występowała rotacja przy sterze. Podczas pokonywania trasy dwie osoby pełniły rolę obserwatorów, ponieważ Wisła jest niebezpieczną rzeką, głównie ze względu na występujące mielizny. Pływaliśmy bez cumowania. W ciągu dnia nie stawaliśmy praktycznie nigdzie, ponieważ w warunkach panujących na Wiśle jest to bardzo trudne. Zatrzymywaliśmy się tylko na noc, przy pełnej asekuracji całej załogi.
– Czy podczas dwunastodniowej wyprawy, miewaliście Panowie chwile zwątpienia?
– Nie było takiego momentu, gdyż podczas poprzednich wypraw nabraliśmy niezbędnego doświadczenia. W momentach kryzysowych należy odpocząć, trochę odreagować. Braliśmy udział w festynie wiślanym. Po takim wydarzeniu nabiera się nowej energii. Nawiązaliśmy wiele znajomości. Ludzie nam kibicowali, śledząc wyprawę za pośrednictwem mediów społecznościowych.
– Jak zdefiniowałby Pan różnice pomiędzy żeglugą morską a rzeczną?
– To są całkowicie dwa różne światy. Pływanie po morzu wiąże się ze zmianami atmosferycznymi, ale gdy zna się dany akwen, to można czuć się względnie bezpiecznie. Wisła natomiast jest kompletnie nieprzewidywalna. Jeśli miałbym porównać trudność przeprawiania się, to wolę 10 kilometrów na morzu, niż jeden kilometr na Wiśle, bo żeby pokonać jeden kilometr Wisły trzeba płynąć zygzakiem, pokonując dużo większy dystans.
– Rok 2017 został mianowany rokiem Wisły, co z pewnością nadawało tej wyprawie dodatkowej symboliki?
Tak, gdy dowiedzieliśmy się, że sejm uchwalił rok 2017 rokiem Wisły, to pomyśleliśmy, że musimy do tego wydarzenia dołożyć swoją „cegiełkę”. W pierwszych dniach marca ruszył flis królewski, czyli ten najważniejszy, narodowy. Wypłynęliśmy dwa tygodnie później, nazywając naszą wyprawę „flis kaszubski 2017”. Wszyscy widzieli naszą banderę kaszubską.
– Skąd Pan czerpie tyle pozytywnej energii do działania?
– W momencie, gdy zacząłem się udzielać w stowarzyszeniu miłośników Pomeranek. Stworzyła się grupa zapaleńców, która chciała propagować tę piękną tradycję starych łodzi kaszubskich także poza granicami Zatoki Puckiej. W tym celu zaczęliśmy zgłębiać tajniki akwenów rzecznych, czego efektem była nasza wyprawa. Pragnę stanowczo podkreślić, że tego typu przedsięwzięcia mają charakter zespołowy, dlatego w tym miejscu należą się podziękowania całej załodze, z Jankiem Gwardzikiem na czele. Takie wyprawy są również sposobem spędzania wolnego czasu i realizacji własnej pasji.
– Na czym polega wyjątkowość pomeranek, czyli starych łodzi kaszubskich
– Pomeranki swój renesans przeżywały w latach 90-tych. Wymagają one dużych nakładów finansowych i pracy fizycznej. Ogromne zasługi w budowie tych łódek ma Jacek Struck, będącemu fachowcem w dziedzinie szkutnictwa, gdyż niemal wszystkie, które są w Jastarni wyszły spod jego ręki. Jastarnia określana jest mianem stolicy pomeranek.
– Na zakończenie: jakie są Panów dalsze plany związane z wyprawami morskimi?
– Życie nie znosi próżni, dlatego planujemy kolejne wyprawy, ale nie chcemy zdradzać ich szczegółów, żeby nie zapeszyć. Na pewno będą one związane z Pomerankami oraz propagowaniem tradycji kaszubskiej, która jest częścią naszego dziedzictwa.
Wywiad został opublikowany w gazecie Ziemia Pucka.info - czerwiec 2017